Był to ostatni pensjonat, który mieliśmy na liście do
zwiedzenia. Wklepaliśmy namiary w nawigację i ruszyliśmy. W nocy prowadziłem
ja, nad ranem i potem przez cały dzień prowadził Wojtek. Ja siedziałem obok. Po
pracy spałem dosłownie dwie godziny, potem wystartowaliśmy w nocy w trasę.
Wyglądałem jak kupa gówna, i tak się czułem. Są ludzie co walą tysiące
kilometrów i normalnie funkcjonują…ja niestety do takich nie należę…na
szczęście Wojtek owszem. Do rzeczy. Miałem wrażenie, że nawigacja robi sobie z
nas jaja. Najpierw wjazd pod górę, dość dziwny wjazd, dość pochyło. Bałem się,
że silnik w fordziku strzeli focha i posypie się na setki części. Potem gdzieś
na szczycie wąsko, przejazd na jedno auto…i co…jak to zawsze bywa, pojawił się
terenowy przed nami. Nie wiem jak to zrobił, ale nas wyminął. Dosłownie na lusterka.
Nie było mowy o cofaniu, ale dobra, przejechał. W duszy cieszyłem się, że już
jesteśmy na szczycie. Dojechaliśmy nawet do jakiejś wioski...
Z wejściem nie było żadnego problemu. Mimo że w sąsiedztwie stały domki, a psy powitały nas głośnym szczekaniem…nikt nas nie przegonił. Sam ośrodek to już lekka ruina. Grzyb…wszędzie, spleśniałem łóżka, odpadająca farba. Może kilka pomieszczeń trzymało fason, ale to igła w stogu siana. Nie powiem, zdarzały się smaczki (detale które jarają każdego zwiedzającego takie miejsca). Długo nie siedzieliśmy w środku, zimo, i ten smród pleśni. Jak nigdy mi to nie przeszkadzało, tak tego dnia miałem dość i ogólnie nie chciało mi się już tam być. Wydaje mi się, że chyba najlepiej będę wspominał te jeziorko, promienie słońca…i pewien pałacyk wśród drzew. Trochę przesadzam, pensjonat jak wiele takich w opuszczonej Polsce…mimo że tyłka nie urywał, warto było zajrzeć do środka. Wróciliśmy inną trasą, dużo spokojniejszą.
Wszelkie prawa zastrzeżone! Kopiowanie, powielanie i wykorzystywanie zdjęć bez zgody autora zabronione.