Malyna...


https://terenprywatnypl.blogspot.com/2019/11/malyna.html
Był to ostatni pensjonat, który mieliśmy na liście do zwiedzenia. Wklepaliśmy namiary w nawigację i ruszyliśmy. W nocy prowadziłem ja, nad ranem i potem przez cały dzień prowadził Wojtek. Ja siedziałem obok. Po pracy spałem dosłownie dwie godziny, potem wystartowaliśmy w nocy w trasę. Wyglądałem jak kupa gówna, i tak się czułem. Są ludzie co walą tysiące kilometrów i normalnie funkcjonują…ja niestety do takich nie należę…na szczęście Wojtek owszem. Do rzeczy. Miałem wrażenie, że nawigacja robi sobie z nas jaja. Najpierw wjazd pod górę, dość dziwny wjazd, dość pochyło. Bałem się, że silnik w fordziku strzeli focha i posypie się na setki części. Potem gdzieś na szczycie wąsko, przejazd na jedno auto…i co…jak to zawsze bywa, pojawił się terenowy przed nami. Nie wiem jak to zrobił, ale nas wyminął. Dosłownie na lusterka. Nie było mowy o cofaniu, ale dobra, przejechał. W duszy cieszyłem się, że już jesteśmy na szczycie. Dojechaliśmy nawet do jakiejś wioski...

 Ja pierniczę, jak ci ludzie tam żyją, wszędzie daleko, no i droga nieciekawa. Samochody muszą nieźle dostawać po tyłku. I gdy myślałem, że nic gorszego nie może nas spotkać…okazało się, że trzeba zjechać w dół. Strome zjazdy, ostre zakręty na jedno auto. Mało się nie osrałem ze strachu. Cały czas trzymałem się uchwytu i drzwi. Czasami zamykałem oczy. Wojtek jak gdyby nigdy nic, bez jakiejkolwiek spiny, prowadził sobie autko. Tłumaczę sobie to wszystko, że te lęki powstały w wyniku zmęczenia. Jakimś cudem dotarliśmy na sam dół tej przeklętej góry. Po drodze mijaliśmy kolejną wioskę. Współczuje mieszkańcom, spadnie śnieg i pozamiatane. Na miejscu pierwsze co zrobiłem to dopadłem dwóch zdrowo naczochranych kolesi. Liczyłem że wskażą inną drogę powrotną, że będzie można odpuścić sobie kolejny wjazd pod górę.  Opadły mi ręce jak powiedzieli ,że nie ma innej drogi. Gdy już szykowałem się powoli do ataku serca, pojawił się samochód z turystami. Okazało się, że jest lepsza trasa, dużo łatwiejsza. Żyjemy. Tak więc gdy emocje opadły, zabraliśmy sprzęt i ruszyliśmy w stronę pensjonatu. Dodam tylko, że w sąsiedztwie znajduje się piękne jezioro.
Z wejściem nie było żadnego problemu. Mimo że w sąsiedztwie stały domki, a psy powitały nas głośnym szczekaniem…nikt nas nie przegonił. Sam ośrodek to już lekka ruina. Grzyb…wszędzie, spleśniałem łóżka, odpadająca farba. Może kilka pomieszczeń trzymało fason, ale to igła w stogu siana. Nie powiem, zdarzały się smaczki (detale które jarają każdego zwiedzającego takie miejsca). Długo nie siedzieliśmy w środku, zimo, i ten smród pleśni. Jak nigdy mi to nie przeszkadzało, tak tego dnia miałem dość i ogólnie nie chciało mi się już tam być. Wydaje mi się, że chyba najlepiej będę wspominał te jeziorko, promienie słońca…i pewien pałacyk wśród drzew. Trochę przesadzam, pensjonat jak wiele takich w opuszczonej Polsce…mimo że tyłka nie urywał, warto było zajrzeć do środka. Wróciliśmy inną trasą, dużo spokojniejszą.







 Zobacz mój profil na Facebooku
https://www.facebook.com/Teren-Prywatny-1778551935748201/?ref=bookmarks


Wszelkie prawa zastrzeżone! Kopiowanie, powielanie i wykorzystywanie zdjęć bez zgody autora zabronione.