Podniósł głowę znad poduszki. Z lekkim uśmiechem spojrzał na
radio. Niezły tekst jak na pobudkę z samego rana. Wstał i poczłapał do
łazienki. Po kilku minutach wyszedł ubrany. Stanął przed lustrem, poprawił
dłonią niedbale ułożone włosy. Gdy wychodził, zerknął do pokoju. W półmroku
dojrzał kontury siedzącej przy łóżku dziecka żony. Spojrzała na niego wymownie
i odwróciła się w stronę okna. Nie chciał po raz kolejny kłócić się z nią.
Wyszedł delikatnie zamykając za sobą drzwi.
Na zewnątrz panował chłód. Nie ma co się dziwić, w końcu to
początek Grudnia, niedługo spadnie śnieg. Zapiął ostatni guzik pod szyją i
ruszył w stronę zakładu. Nie miał daleko, nie było potrzeby jechać autobusem.
Zawsze to parę groszy w kieszeni. Znał skrót, przez lasek, wzdłuż pobliskich
domków jednorodzinnych i już był przed bramą dla pojazdów dostawczych. Ona
zawsze była otwarta, także i tym razem. Po jej przekroczeniu ruszył w stronę
głównej hali, zaraz koło niej znajdowały się szatnie. Gdy był już na hali,
zawsze zatrzymywał się na kilka sekund…pogadać z chłopakami z nocki. Tym razem
nie było nikogo. Ruszył do szatni. Złapał za klamkę…szatnia zamknięta. Co się
dzieje. Wyszedł na drugą halę, tam gdzie produkowano cegły. Nie było żywej
duszy, nie pracowały maszyny. Panowała cisza. Nie mógł zrozumieć co się dzieje.
Nagle poczuł silne uderzenie w plecy. Upadł na kolana. Gdy się odwrócił ujrzał
przed sobą młodego chłopaka z ochrony. Chciał wstać ale tamten po raz kolejny zamachnął
się na niego.
-Stój…zostaw go.
Pojawił się drugi ochroniarz. Starszy od tego pierwszego.
-Zostaw go, on jest niegroźny. Co parę dni tu przychodzi.
Pracował tu kiedyś.
Podszedł i kucnął. Wyciągnął do niego dłoń, pomógł wstać.
-Ile razy ci mówiłem żebyś się tu nie kręcił. Kiedyś nie
będzie mnie w pobliżu, nie pomogę ci. Sam widzisz jacy są młodzi, nadgorliwi,
oni najpierw biją…potem pytają.
-Skąd mogłem wiedzieć kto to, pomyślałem że to złomiarz
-Zamknij się i idź zgłoś, że to fałszywy alarm. Potem idź na
bramę dostawczą i załataj dziurę, pewnie znowu gówniarze zrobili wejście.
Młody pracownik oddalił się.
- Co się dzieje. Gdzie są wszyscy. Co się stało.
-Człowieku, ile razy mam ci mówić to samo. Wasza firma
splajtowała. Nie istnieje, kredyty was wykończyły, nie było zbytu. Koniec,
zostaliśmy tylko my, pilnujemy żeby pracownicy nie rozkradli tego co zostało.
-Ale jak, przecież ja muszę pracować, ja potrzebuję
pieniędzy…gdzie moja wypłata…gdzie są pieniądze moje…ja mam w domu dziecko
chore…czy wy tego nie rozumiecie…ja ich potrzebuje…
-Człowieku, idź swoją drogą, bo zaraz zawołam młodego i cię
wyprowadzi. Nie ma pieniędzy, nie tylko ty ich nie odzyskałeś, wszyscy
straciliście…ale tylko ty się tu kręcisz. Wynocha mi stąd.
Starszy ochroniarz wyjął pałkę i zaczął nią wymachiwać.
Trzeba było się wycofać. Ruszył w stronę bramy…zatrzymał się dopiero na leśnej
polanie. Usiadł na kamieniu. Zaczął płakać.
-Jak ja wrócę do domu bez pieniędzy…co powiem żonie. Za co
wykupię leki dzieciakowi.
Złapał za leżącą koło jego nóg linę. Zerknął na gałąź nad
jego głową. Wstał i przerzucił jeden koniec liny przez konar, drugi zawinął
wokół szyi. Stanął na kamieniu. Zamknął oczy. Gdy miał już zeskoczyć z niego,
wyjął z kieszeni fotografię. Ostatni raz zerknął na nią. Jego 5 letnia
córeczka, uśmiechnięta, patrzyła na niego ze zdjęcia, i te jej wielkie oczy…wtedy
jeszcze była zdrowa. Nawet nie pamięta kiedy zachorowała na białaczkę. Nie
pamięta…większość czasu spędzał w pracy. Nadgodziny…norma musiała być
wyrobiona. Na jego miejsce było piętnastu, musiał zostawać. Teraz wszystko
sobie przypomniał. Pewnego dnia przyszli do pracy. Ochrona ich nie wpuściła.
Powiedzieli że firma zamknięta. Prezes ogłosił upadłość. Zaległe pieniądze nie
zostały wypłacone, nie mówiąc o tych za nadgodziny. Zostali bez niczego. Potem
przyjechała policja…wygonili ich do domu. Wielu nie poradziło sobie z tym,
bieda, kredyty…bezrobocie…wielu skończyło tam, gdzie on znajdował się w tym
momencie. Ilu z nich stało na tym samym kamieniu co on…na pewno nie był
pierwszym.
Złapał linę i ściągnął ją z szyi. Następnie zerwał z drzewa
i rzucił w krzaki. Ścisnął fotografię w dłoni i ruszył w kierunku domu. Gdy
wszedł do środka, w korytarzu czekała już na niego żona.
-I co
-Nic, nie mam nic, dali po kościach gumową pałką, kopnęli na
do widzenia…nie dali nic, nie mam nic…nic
Poszli do pokoju córki. Położyli się koło niej, leżeli
trzymając się za ręce.
-Będzie dobrze, zobaczysz…będzie dobrze…
-Wiem…wiem.
Kilka tygodni później służbę na zamkniętej fabryce miała ta
sama ekipa. Siedzieli w środku, grzali się przy elektrycznym piecyku. Tego dnia
spadł pierwszy śnieg. Młody bawił się telefonem, stary czytał gazetę.
-Ty młody, pamiętasz tego dziada, którego ostatnio zdzieliłeś
pałą po plecach…
-Jasne, ale się zdziwił…
-Więcej już tu nie przyjdzie…
-Skąd wiesz
-Udusili się gazem, w domu. Piszą, że było to rozszerzone
samobójstwo…on, żona…i ich córka. Tydzień temu pochowali ich na koszt państwa. Ponoć
od tego wszystkiego zwariował. Stracił rozum…szkoda tylko dzieciaka, bydle z
niego…co za człowiek.
-Ale się rozpadało…idę połażę, wydawało mi się, że co
zobaczyłem…
-Jak coś to wołaj …ja zostanę, coś mnie korzonki rypią…co to
się porobiło na tym świecie, sami wariaci…