Parter
dość nieprzyjemnie przywitał nas chłodem oraz potężnym uderzeniem wilgoci.
Pleśń…wszędzie grzyb. Półmrok ograniczał nas na każdym kroku, ciężko chodzić,
jeszcze gorzej pstrykać foty. Standardowo statyw został w aucie. Wojtuś jak zwykle
natrafił na szafę ze skarbami. Stare fotografie, kilkadziesiąt papierowych
pamiątek. Kawał historii. Była tam pani niegrzecznie pozująca, ludzie pracy,
dzieci…rodzina pozująca przy trumnie. Pstryk…pstryk…może to jedyna taka szansa
żeby te zdjęcia ujrzały światło dzienne, może ktoś z Was je rozpozna.
Ruszyliśmy
dalej…wyżej. No i tu się zaczęła cała zabawa. Pozbijane tynki, słoma na
ścianach, na podłodze deski. Schody z pięknymi poręczami i te kolory. Wpadające
do środka słońce robiło niesamowitą robotę. Połączenie resztek farby,
przypalone ściany, słoma, wszystko tworzyło kolorowe mozaiki…aż chce się ŻYĆ.
Stąpając na palcach po niepewnym gruncie szukamy najlepszych miejsc, tak by jak
najlepiej uchwycić panujący wewnątrz klimat. Lecę na drugie piętro, szukam
czegoś, co kontrastowało by z pustymi pomieszczeniami.
Pochłonięty zwiedzaniem
całkiem zapomniałem, że pod sobą mam jedynie dość niepewne deski. W jednym z
pomieszczeń ujrzałem na oknie pajęczyny, kaskadowo schodziły w dół okna, lekko
obsypane piaskiem. Gdzieś tam siedział duży pająk. Jeden, drugi, trzeci krok.
Nic się nie dzieje. Mogę wchodzić. Jeden, dwa, trzy…aparat przygotowany do
strzału. Nagle czuję ,że zapada się pode mną podłoga. W ostatniej chwili
chciałem złapać się okna. Niestety nie udało się. Jedynie zmieniłem trajektorię
lotu, nie leciałem na proste nogi, odbiłem się od wystających desek i runąłem w
dół, lądując piętro niżej…na boku, w ręku trzymając cały czas aparat. Nie
myśląc trzeźwo, pierwsze co zacząłem sprawdzać czy z aparatem wszystko ok.
Jedynie cały był upierdzielony w całym tym syfie, który poleciał wraz ze mną na
dół. Wstałem. Jestem cały. Tym razem skończyło się na skaleczeniu palca oraz
drobnymi stłuczeniami ciała.
Być
może gdybym poleciał na proste nogi, przebiłbym piętro i poszedłbym na parter,
a tam gorzej…beton. Tak więc, z dwojga złego dobrze ,że wywaliłem na bok.
Wojtek myślał ,że budynek się wali, taki był hałas. Nie wiem, kto bardziej się
wystraszył, on czy ja. Musiałem komicznie wyglądać, cały byłem
w pyle z sypiących się desek. Spodnie ubrudzone od pleśni. Dobrze ,że
nic się stało. Różne rzeczy nam się zdarzały podczas naszych wypadów.
Lądowaliśmy w rowie autem, wyciągali nas traktorem, innego razu śruba wbita w
oponę. Zapadnięta podłoga trafiła nam się pierwszy raz. Tak więc…nie ma żartów.
Czasami lepiej sobie odpuścić. Nic na siłę. Życie ważniejsze. Dobrze ,że obok
domu wczasowego przepływał strumień. Było się gdzie wymyć i opatrzyć rany. Na
koniec ostatnie zdjęcie…strumień, kamyki…na górze pensjonat. Omijajcie go z daleka,
gryzie skubaniec i dość boleśnie
wypluwa.
Zobacz mój profil na Facebooku
Wszelkie prawa zastrzeżone! Kopiowanie, powielanie i wykorzystywanie zdjęć bez zgody autora zabronione.